Od przeszło 20 lat przemierzam świat z wędką w ręku i bardzo rzadko wracam do miejsc, które miałem okazję już odwiedzić. Życie jest krótkie, mało przewidywalne i dlatego szkoda mi na to czasu. Człowieka nieustannie ciągnie do czegoś nowego, tajemniczego, niezbadanego… Jest jednak parę zakątków naszej planety, które darzę specjalnym uczuciem, prawdziwą podróżniczą miłością i gdzie wracam tak często, jak to tylko możliwe. Gdzie czuje się jak ryba w wodzie. Miejsc, z którymi związanych jest mnóstwo wspaniałych wspomnień, przygód i ludzi. Tam wychodzę z samolotu na malutkim, zapyziałym lotnisku, łapię w pierś pierwszy oddech tropikalnego, przesyconego wilgocią i upałem powietrza i od razu wiem, że bardzo tęskniłem. Jak za drugim domem. Pozwólcie, że opowiem Wam o jednym z takich miejsc. O Andamanach, nazywanych zakazanymi wyspami. Spacerują po nich święte krowy, dżungla jest jadowicie zielona, a ocean ma niezliczone odcienie błękitu…
Plemiona sprzed 30 000 lat
Archipelag Andamanów rozciąga się na północno-wschodniej stronie Oceanu Indyjskiego, około 600 kilometrów od wybrzeży Tajlandii i Birmy. Geopolitycznie należy jednak do Indii. Składa się z 576 wysp, z których zaledwie 26 jest dzisiaj zamieszkanych. Wraz z położonymi blisko Nikobarami tworzy rozciągający się na przestrzeni kilkuset kilometrów łańcuch tropikalnego, mocno górzystego terenu, wyłaniającego się wprost z oceanu. Kokosowe palmy, drobniutki, biały jak śnieg piasek i turkusowa, zawsze ciepła woda – tak w wielkim skrócie można by opisać widok, który staje przed oczami przyjezdnych turystów chwilę po przybyciu na wyspy. A ci na większą skalę pojawiają się na Andamanach dopiero od niedawna. Jeszcze pod koniec ubiegłego wieku wstęp na wyspy był mocno limitowany dla zewnętrznych przybyszów, a procedura uzyskania stosownych zezwoleń na odwiedziny była żmudna i czasochłonna. Z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na swoje strategiczne położenie geograficzne, Andamany są znaczącą bazą indyjskiej marynarki wojennej. Po drugie, na kilku wyspach archipelagu żyją całkowicie dzikie, odizolowane od zewnętrznego świata plemiona tubylców, które indyjski rząd postanowił za wszelką cenę ochronić przed turystyką, bojąc się o ich przetrwanie (ryzyko obcych chorób zakaźnych itp.). Te plemiona są pozbawione jakiegokolwiek kontaktu z ludnością zamieszkującą większe wyspy Andamanów, nie wspominając nawet o przyjezdnych. Najsłynniejszym z nich i owiany ponurą sławą jest ród Sentinelczyków, zamieszkujących wyspę Północny Sentinel. Nie wiadomo o nich zbyt wiele, ponieważ to wyjątkowo mało gościnni ludzie. Wszelkie próby nawiązania z nimi kontaktu kończyły się ucieczką odwiedzających lub… ich śmiercią – po przybyciu byli oni natychmiast mordowani przez wojownicze plemię. Dlatego udało się ustalić jedynie kilka podstawowych faktów dotyczących ich zewnętrznego wyglądu: typ afrykański, bardzo ciemna karnacja i wzrost ok 160 cm. Okazało się również, że potrafią posługiwać się łukiem i harpunami służącymi do połowu ryb. Wiadomo także, że znają ogień, ale nie jest jasne, czy potrafią go sami krzesać, czy też muszą oczekiwać na uderzenia błyskawic, które trafiają czasem w okoliczne drzewa na ich wyspie. Do dnia dzisiejszego Sentinelczycy żyją więc dokładnie tak samo, jak w czasach, kiedy dotarli na swoją wyspę około 30 000 lat temu, a wszelkie próby poznania ich obyczajów i kultury spełzły na niczym. To brzmi nieprawdopodobnie, biorąc pod uwagę fakt, że mamy XXI wiek, szybko postępującą globalizację, a niemal wszystkie „białe plamy” na mapach świata zostały już zbadane!
Bogactwa oceanu
Andamany wciąż pozostają jednym z najmniej rozwiniętych wyspiarskich obszarów na świecie, o skąpo rozbudowanym przemyśle. Choć jakość życia ich mieszkańców systematycznie rośnie (dużą cegiełką dokłada do tego właśnie turystyka), to jeszcze bardzo daleko im do standardów, do których przywykliśmy w Europie. Porównałbym je raczej do rozwijających się krajów afrykańskich z tym, że o większym stopniu bezpieczeństwa niż na Czarnym Lądzie. Olbrzymia część społeczeństwa zamieszkującego te wyspy żyje z uprawy roli, hodowali bydła oraz rybołówstwa, które od zawsze stanowiło podstawową gałąź miejscowej gospodarki. Tutejsze łowiska należą do najbogatszych na świecie i zamieszkuje je kilka tysięcy gatunków ryb. Zdecydowana większość z nich nie ma w ogóle polskiej nazwy, ale wędkarze z całą pewnością dobrze kojarzą takie gatunki jak karanksy (GT), tuńczyki, snappery, barrakudy czy seriole. Co najważniejsze, miejscowi rybacy, choć liczni, operują na bardzo prostych, często żaglowych, niewielkich łodziach o mocno ograniczonym zasięgu. Nie ma tu mowy o przemysłowych, zakrojonych na wielką skalę odłowach, które dewastują każdy ocean. Ryb jest więc wciąż pod dostatkiem i w najbliższej przyszłości nie powinno się to zmienić. Z tej przyczyny regularnie odwiedzamy te okolice z wędką w ręku!
Oseski i behemoty
Jak do tej pory wszystkie moje wędkarskie wyprawy na Andamany były udane, ale szczególnie miło wspominam tę ostatnią z kwietnia ubiegłego roku. Ten miesiąc oraz sąsiadujący z nim maj są na wyspach nieco ryzykowne, choć bardzo kuszące. Z jednej strony to czas, w którym przypływają w te strony tuńczyki żółtopłetwe i przy odrobinie szczęścia można się na nie natknąć na otwartej wodzie, ale stosunkowo blisko brzegu (10-20 km). A zlokalizowanie tych pelagicznych wędrowców to 99% sukcesu w połowach. Po namierzeniu stada reszta jest właściwie formalnością i branie następuje zazwyczaj od razu po oddaniu rzutu w stronę żerujących ryb. Nigdy nie wiadomo, jaki tuńczyk uderzy w popper. Równie dobrze może to być 5-kg osesek, jak i 100-kg behemot. Nie ma reguły. Oczywiście w tym drugim przypadku trzeba bardzo, ..."
Na stronie 72 WW 5/24 Maciej Rogowiecki zabiera Was na Andamany!