Sposób na urlopowe, jeziorowe zasiadki

Mateusz Pustuła: "Nie wiem, czy jest to domeną wieku i zapowiedzią nadchodzących kryzysów z nim związanych, ale coraz częściej wracam do przeszłości. Buszuję pamięcią w czasach, gdy na wędkarskie wyprawy jeździłem z moim ojcem. Może po części przez sentyment, a może z ludzkiej ciekawości (są takie momenty szczególnie w okresie letnim) odkładam na bok całe dobrodziejstwo nowatorskich waftersów, dumbellsów, popków i sięgam do „klasyki” - przynęt, które na haczyk zakładał mój tata, a przed nim i jego tata.

Powiadom znajomego:

Zdaję sobie sprawę, że objętość tego artykułu nie pozwoli mi na encyklopedyczną podróż przez wszystkie znane mi naturalne przynęty. Po-staram się natomiast wspomnieć te, których osobiście używam i doceniam, jak również wierzę w ich wędkarską skuteczność. Żeby nie zanudzać Czytelników przepisami wyciągniętymi z pamięci, niczym z kulinarnej księgi babci, skupię się na tym, co wędkarze lubią najbardziej - opisie wędkarskich wypraw, wspomnień z tytułowymi przynętami w tle.

Zaczęło się to tak!

Od wczesnych lat młodzieńczych Mazury były krainą, do której rok-rocznie jeździłem z rodzicami pod namioty. Na takie wyjazdy czekało się dosłownie cały rok, mając świadomość, że tydzień urlopu nad jednym z mazurskich jezior oznacza również tygodniową, wędkarską przygodę. Moim bliskim złotówki nigdy nie wypadały z kieszeni, więc o zanętach ze sklepowych półek mogłem jedynie pomarzyć. Na tydzień czasu miało mi zazwyczaj wystarczyć dwukilogramowe opakowanie  najtańszej mieszanki, którą tata w dobrym geście mi zakupił. Najważniejszym punktem wyprawy wcale nie był sklep wędkarski, a spożywczy „Sam” lub „Supersam” (jeśli mieliśmy tyle szczęścia i przejeżdżaliśmy przez dużą miejscowość). W sklepie bowiem zaopatrywaliśmy się w niezbędnik dziennych oraz nocnych zasiadek - płatki owsiane, pęczak i makaron. Przy dobrych wiatrach można było liczyć na ziarna kukurydzy lub grochu kupowane na kilogramy.

Z mazurskich wypraw wiele szuflad pamięci zostało bezpowrotnie zamkniętych. Mimo, że czasem staram się je otworzyć, to zamek czasu ani drgnie pod naporem. Są jednak takie wspomnienia, których zatrzeć się nie udało. Jednym z nich jest metalowy, duży termos mojego dziadka zasypywany do połowy kaszą pęczak (przed parzeniem należało ziarna przepłukać w zimnej wodzie - czasem tak, jak ryż do sushi, nawet kilka razy, żeby pozbyć się zanieczyszczeń), następnie zalewany gorącą wodą. Wody nie wolno było lać pod dekielek, żeby nie rozsadziło termosu, więc ważne było zostawienie miejsca na powietrze. Następnie mocne zakręcenie nakrętką, zamknięcie całości i oczekiwanie do dnia następnego. O świcie tata przy użyciu ścierki lub ręcznika (by uniknąć ślizgania) odkręcał termos pełen nabrzmiałych ziaren pęczaku, którym dane było rosnąć przez całą noc. Ten zapach o świcie był niepowtarzalny. Pęczak przesypywaliśmy do miski, a całość posypywaliśmy płatkami owsianymi i mieszaliśmy. Czystą garść pęczaku odkładaliśmy na bok - ten posłużyć miał nam jako przynęta na haczyk. Pęczak wymieszany z płatkami owsianymi służył natomiast do nęcenia. Dopalaliśmy go czasem zanętą ze sklepu - oszczędnie, bo przecież dwukilogramowe opakowanie miało nam posłużyć na cały, najczęściej tygodniowy wyjazd.

Haczyk numer 6 lub 8, do tego dwa-trzy białe robaki w obstawie ziarenka lub ziaren pęczaku. Takiej wielkości „skoble” (haki) nie przeszkadzały i jakoś łowiliśmy. Mazurskie jeziora obdarowywały nas krąpiami, płociami i leszczami. Bez presji, na kompletnym luzie, jakby czas się dla nas zatrzymał, gdy o świcie wychodziliśmy z bratem z na-miotu, biorąc w dłoń spławikówki lub gruntówki. I jeszcze jedno… Mój tata miał takie ping-pongi do zawieszenia na żyłkę zrobione z piłeczki do tenisa stołowego i kawałków drutu. Zawieszaliśmy „ping-pong” na żyłce zaraz za przelotką startową i obserwowaliśmy jak za-hipnotyzowani jego ruch. W górę lub w dół, w zależności od tego, czy ryba po braniu płynęła od brzegu, czy do brzegu. Młodzieńcze palpitacje serca, gdy ping-pong nie podskakiwał, co oznaczało skubanie przynęty przez niewielką rybę, a równomiernie, powoli jechał do samego blanku… Łowiliśmy wówczas prawdziwe złote leszcze, mazurskie łopaty.

Mam nieodparte wrażenie, że coś tam zostawiłem i bezpowrotnie utraciłem do tego świata dostęp. Jest to zapewne naturalna kolej rzeczy, ale trudno ją sobie racjonalnie wytłumaczyć.

Ziarna

Dzisiejszy świat wędkarski odchodzi od naturalnych przynęt. O szkodliwości kilogramów kukurydzy czy grochu sypanych bez namysłu do wody pewnie czytaliście już w niejednym artykule. Z jednej strony nie-zjedzone ziarna, które pozostaną w wodzie, zaczynają się rozkładać, co prowadzi do zwiększenia poziomu substancji organicznych. To z kolei może prowadzić do eutrofizacji, czyli nadmiernego wzrostu glonów i innych roślin wodnych. Eutrofizacja może powodować niedobór tlenu w wodzie, co jest szkodliwe dla ryb i innych organizmów wodnych. Z drugiej strony natomiast ..."

Mateusz Pustuła na stronie 10 WW 7/24 zdradza tajemnice zapomnianych przynęt.

Podobne wiadomości