Mongolia to kraj, który wydaje się być synonimem prawdziwej wędkarskiej przygody. Przynajmniej dla mojego pokolenia. Najpewniej zdecydowała o tym literatura, w szczególności podróżnicze książki o Mongolii Jerzego Putramenta a potem Bolesława Uryna, w których wątek wędkarski był przewodnim tematem, zgodnie zresztą z łowieckim zamiłowaniem autorów. Połowy wielkich tajmieni czy walecznych lenoków w całkowicie odludnych miejscach, w otoczeniu oszałamiająco pięknej przyrody, kolacje przy ognisku pod rozgwieżdżonym niebem, najprzeróżniejsze zaskakujące zdarzenia, nieraz ekscytujące, ale często również dramatyczne i mrożące krew w żyłach, to było coś, co potrafiło rozbudzić wyobraźnię każdego młodego wędkarza. Tak powstało silne pragnienie osobistego pokosztowania tej przygody, co z biegiem lat i wzrostem dostępności podróżowania dla zwykłych śmiertelników, stało się całkiem realne również dla wielu z nas.
Wreszcie można ruszyć w drogę!
Przez wiele lat zbierałem się na taką wyprawę, lecz rozglądałem się za możliwością odbycia jej we względnym komforcie, bo preferuję komfort ponad niewygodę. Na szczęście w ostatnich latach pojawiło się w Mongolii kilku miejscowych organizatorów (miejscowych, ale zazwyczaj z tzw. „kapitałem zagranicznym”), którzy postarali się stworzyć warunki do odbycia takiej „wyprawy życia” w dobrym standardzie, ale przy zachowaniu kontaktu z naturą i mongolską odmiennością. Koniec końców trafiłem na coś, co szczególnie przykuło moją uwagę: spływ kanionem jednej z górskich rzek w północnej Mongolii, a do tego noclegi w tradycyjnych mongolskich jurtach, dobre posiłki i opieka doświadczonych przewodników.
Oferowane było wędkowanie na rzece nie poddanej wielkiej presji, głównie ze względu na trudną dostępność terenową, a do tego firma ta dopuszczała wyłącznie połowy metodą muchową („fly only”) z użyciem pojedynczych, bezzadziorowych haków, stosowała od lat praktykę „catch and release” oraz uczestniczyła aktywnie w programie ochrony gatunkowej tajmienia. To ważne, gdyż od dawna dochodziły też wieści, że tajmień jest w Mongolii w zasadzie na wymarciu i złowienie go jest w zdecydowanej większości rzek już niemal niemożliwe. Zamożni przybysze z Rosji, Chin, ale również wielu krajów europejskich, zrobili swoje. Z czasem w wodzie pozostała po tych rybach pustka.
Po obejrzeniu zdjęć z ich wypraw zdecydowałem się bez dłuższego wahania. To było to! Na wyjazd namówiłem jeszcze dwóch kolegów, starych towarzyszy moich wędkarskich wędrówek: Michała Pszczołę i Tadzia Filipka. Wielce podekscytowani wyruszyliśmy razem w drogę w lipcu 2024.
Dzieci Czyngis-Chana
Na miejscu szybko się przekonaliśmy, że serwis, jaki nam zaoferowano, spełniał niezwykle wysokie standard – szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że znaleźliśmy się w kraju o zupełnie innej kulturze i stylu życia, do którego my, ludzie Zachodu, nie jesteśmy przyzwyczajeni. Kraju, który ponadto jest na innym etapie rozwoju ekonomicznego niż zamożna Europa. Mongołowie starają się ją oczywiście gonić, w czym warto im całym sercem kibicować.
W Ułan Bator, dzięki naszym gospodarzom, dane nam było zobaczyć na własne oczy doroczny festiwal Naadam. To mongolskie święto narodowe, na które składają się przede wszystkim zawody sportowe w tradycyjnych dla tego kraju dyscyplinach: łucznictwie, zapasach i jeździe konnej. Ponadto organizowane są liczne festyny, kiermasze, występy. Szczególnie utkwił nam w pamięci moment uroczystego otwarcia obchodów na placu Suche Batora, w pobliżu budynku parlamentu i pomnika Czyngis-Chana siedzącego na tronie. W ceremonii uczestniczyli żołnierze w tradycyjnych historycznych strojach, którzy paradowali przy dźwiękach dawnej muzyki budzącej respekt i grozę – co niewątpliwie nawiązywało do historycznej potęgi mongolskiej armii oraz przerażenia, jakie wzbudzała wśród innych ludów.
Nasi gospodarze postarali się też pokazać nam inną nietuzinkową ciekawostkę – leżący 1,5 godziny jazdy samochodem od miasta stalowy pomnik Czyngis-Chana na koniu. Położony wśród gór i stepów robi olbrzymie wrażenie na przybywających turystach. Mierzy on 40 metrów wysokości i jest najwyższym na świecie posągiem jeźdźca na koniu. Każdy Mongoł musi czuć niewypowiedzianą dumę, podziwiając lśniący w promieniach słońca majestat swego władcy. Taka polityka historyczna musi budzić uznanie.
Przez stepy i góry
W Ułan Bator spotkaliśmy też pozostałych członków naszej grupy – dwóch młodych Amerykanów z Oregonu. Wraz z nimi udaliśmy się lokalnym samolotem do miasta Mörön, będącego stolicą ajmaku chubsugulskiego (odpowiednik naszego województwa).
Z Mörön udaliśmy się samochodem terenowym w dalszą drogę. Początkowo jechaliśmy szosą, a następnie zjechaliśmy z niej i na przełaj stepem popędziliśmy w góry. Po kilku godzinach dosyć karkołomnej jazdy (kłania się klasa kierowców!) dotarliśmy wreszcie do górskiego parku krajobrazowego, przez który płynęła nasza rzeka. Po uzyskaniu zgody na wjazd w wojskowym posterunku, pokonaliśmy bezdrożami kilka stromych wzniesień i zjazdów, kilka górskich strumieni, aż wreszcie umęczeni, ale szczęśliwi, zameldowaliśmy się na brzegu rzeki. Byliśmy w wymarzonym wędkarskim raju!
Spływ spełnionych marzeń
Przed nami był kulminacyjny moment całej wyprawy – podróż z wędką 120-kilometrowym odcinkiem górskiej rzeki. Spływ zorganizowany był perfekcyjnie, a zapewniam, że nie było to zadanie łatwe. Zacznę od obozów, bo to chyba najważniejsze. Na całej trasie czekało ich na nas osiem, gdyż każdego z ośmiu dni wędkowania mieliśmy nocować w innym obozie na innym odcinku rzeki. Były utrzymane w tradycyjnym mongolskim klimacie. Kwaterowaliśmy w dwuosobowych okrągłych jurtach. Były niezwykle przestronne, wyposażone w meble, wygodne łóżka z pachnącą świeżością pościelą, kąciki toaletowe oraz – co najważniejsze – opalane drewnem piece z wyprowadzonym na zewnątrz kominem. Ziemię pokrywały dywany, chodzenie na bosaka nie było więc problemem. W nocy światło zapewniały ..."
Na stronie 66 WW 12/24 Piotr Motyka zabiera Was do Mongolii.