Tanie loty, regularnie kursujące promy i globalny dostęp do informacji w formie map, informacji o łowiskach czy wreszcie automatycznych tłumaczeń języków obcych za pośrednictwem Internetu, skróciły dystans z niegdyś odległą Szwecją. Z pozornie odległej destynacji, Szwecja stała się oczywistym i finansowo osiągalnym kierunkiem wypraw dla wielu naszych rodaków. Sam zresztą jestem częścią tej większej układanki.
Pamiętam dobrze lekturę magazynów wędkarskich na zapleczu zakładu fotograficznego mojego ojca w jednej z podpoznańskich miejscowości, gdy dorabiałem tam w weekendy jako nastolatek, a w przerwach między kolejnymi klientami zaczytywałem się o wyprawach naszych czołowych spinningistów na morskie łowiska wokół Nynäshamn i rybach, które tam łowili. Wówczas Szwecja wydawała mi się odległym i dość egzotycznym miejscem – no bo szkiery, bo ryby w rozmiarach mocno wybiegających poza krajową normę. Dziś, gdy piszę te słowa, dystans między mną a Królestwem Trzech Koron znacząco się zmniejszył. Zwłaszcza, że od kilku lat tu mieszkam.
Menu lapońskich lipieni
„– Zabierzcie ze sobą kurtki, bo to jednak sierpień”. Mówiąc te słowa mojemu znajomemu, wnet uświadamiam sobie przewrotność tego komunikatu i zmianę, którą we mnie zaszła przez tych kilka lat życia u progu Arktyki. No tak, tu, na dalekiej północy i w mojej nowej rzeczywistości sierpień zaczął jednoznacznie kojarzyć się z pierwszym po lecie zauważalnym ochłodzeniem, powracającymi nocami po blisko dwóch miesiącach wiecznie jasnych dni polarnych i mieniącymi się na żółto liśćmi, nierzadko targanymi porywistymi wiatrami z południa. Uspokajam też mojego rozmówcę, że komarów o tej porze już raczej nie będzie, choć i tak warto jakieś środki na nie mieć, bo w cieplejsze dni meszki mają się jeszcze całkiem nieźle. Reszta ekwipunku na 10-dniową wyprawę to standard – wędka muchowa w klasie 5 na lipienie, choć wszystko w zakresie klas 4–7 ma tu sens. Menu lipieni z Północy bowiem to pełna gama imitacji: od maleńkich owadów wiązanych na hakach 18 i 20 po 7- lub nawet 10-centymetrowe streamery, choć te ostatnie to raczej domena pstrągów. W naszych planach jednak mamy lipienie i eksplorację jednej z rzek, której na próżno szukać wśród popularnych miejsc, wymienianych raz po raz na forach wędkarskich lub w wykazie łowisk udostępnionych do wędkowania. Na jej przedziwną nazwę natknąłem się w jednym z archiwalnych numerów nieistniejącego już szwedzkiego magazynu wędkarskiego, podczas kolejnej ciemnej i dłużącej się niemiłosiernie nocy polarnej. To zawsze dobry czas nie tylko, aby uzupełnić zapas much w pudełku (w tym zresztą wyręcza mnie moja żona Aga), ale i też moment, gdy można przewertować stosy stary gazet, których niezły zapas sprawiłem sobie niegdyś przy okazji prowadzenia zajęć dla przewodników wędkarskich w Kirunie. Pamiętam doskonale to uczucie, gdy z akompaniamentem wyjącego z północy wiatru i śnieżycy za oknem, otulony ciepłem ścian mojego domu, oglądałem te ciemne i dorodne lipienie z rzeki, której wody choć przeźroczyste, miały delikatny zapach farb, dając w efekcie barwę lekkiej herbaty. Od razu wiedziałem, że chcę tę rzekę zobaczyć, brodzić w niej i jak to w wędkarskiej naturze bywa – poznać bliżej jej tajemniczych mieszkańców. Droga do tego jednak była karkołomna. I w cale nie chodzi tu o surowy, typowy dla Laponii teren, gdzie chwila nieuwagi może skutkować skręceniem kostki lub gorszą kontuzją. Trudną do pokonania przeszkodę stanowiła ograniczona możliwość wędkowania, a ściślej, załatwienie zezwoleń wydawanych (a właściwie – udzielanych) przez miejscową rodzinę Sámi.
Łoskot
Takimi dźwiękami przywitała nas ona – bystra rzeka, szeroka na kilkadziesiąt metrów. Jest takich na północy wiele, Spływają one z różnych zakątków Gór Skandynawskich, niosąc swoje wody w kierunku Zatoki Botnickiej i zmniejszając zasolenie wód tej części Bałtyku na tyle, że co roku zamarza, stając się teatrem działań lodołamaczy. A teraz staliśmy właśnie na jedną z takich rzek, na odcinku należącym od wieków do jednej z tutejszych rodzin. Jak udało mi się odnaleźć właściwych ludzi, którzy zechcieli mnie wpuścić na własne tereny łowieckie, to historia zasługująca na oddzielną opowieść. Dość powiedzieć, że od pomysłu do momentu, gdy moje stopy stanęły na brzegu rzeki z kamieniami oznaczonymi przedziwnymi, niby-runicznymi symbolami (oznaczającymi granice i przynależność tej ziemi), minęły trzy zimy. Teraz jednak był przyjemny sierpniowy dzień i jedynie liście swoimi żółtawymi odcieniami przypominały o nadchodzącym kaamos, które swoim mrokiem i chłodem pokryje tę krainę, na północ od koła podbiegunowego, na kilka długich miesięcy.
Ta myśl o krótkim arktycznym lecie była jak doping. Kilka chwil później ostrożnie wraz z moimi dwoma kompanami stawialiśmy kroki po miejscami śliskich kamieniach, wprost ku nowemu i upragnionej przygodzie.
Rozgryzł skuteczną technikę
Jedyne, co zakłócało idyllę tych pierwszych chwil w nowym miejscu, to wiatr, który skutecznie udaremniał moje zapędy łowienia na suchą muchę. Niezrażeni łowiliśmy więc metodami podpowierzchniowymi – na mokrą muchą i długą nimfę, co szybko przyniosło każdemu po kilka średnich lipieni. Mikołaj najpierw brodził w dość głęboko i miał kilka brań na podwieszoną nimfę z suchą muchą jako indykatorem, lecz po dłuższej chwili, jak to miał w swoim zwyczaju jako najmłodszy z całej naszej trójki – wyrwał na przód, sprawdzając kolejne kilkaset metrów w dół od naszych stanowisk. Szybko też doceniłem krótkofalówkę, które dostałem od moich kompanów na czas wyprawy – dzięki niemu na bieżąco wiedzieliśmy, co dzieje się u każdego z nas. A było co raportować, zwłaszcza, …”
Na stronie 66 WW 8/25 Arek Kubale zaprasza Was do dalekiej Laponii na lipienie.